Vanilla Fudge – Spirit Of ‘67

Od wieków ludzkość szuka sposobu, w jaki mogłaby oszukać umykający czas. Wielu chciałoby zachować młodzieńczą energię jak najdłużej. Chcecie poznać klucz, który odsłoni wam tę tajemnicę? Oto on – Vanilla Fudge, lekarstwo na długowieczność, a kto wie, czy nie na nieśmiertelność. Od ich fonograficznego debiutu upłynęło już czterdzieści osiem lat, a ich niepowtarzalne brzmienie oraz magia tryskająca z każdego najdrobniejszego dźwięku pozostają niezmienne. Vanilla Fudge wbrew wszelkim prawidłom nie podlega procesowi starzenia się. W tym miejscu chciałbym rozwiać wszelkie spekulacje: zespół nie ma nic wspólnego z długowiecznością wampirów. Jednakże tytuł ich ostatniej płyty wiele na to wskazuje, albowiem najnowszy krążek obdarzonych nieprzeciętnym talentem muzyków zatytułowany został „Spirit Of ‘67”. To zaiste przedziwna i fascynująca muzyczna lektura, a zarazem obowiązkowa pozycja w płytotece każdego szanującego się wielbiciela muzyki rockowej.
Zespół proponuje swoim zwolennikom wspólną podróż w przeszłość, a konkretnie – spojrzenie z dystansu na 1967 rok uznany przez wielu mądrych tego świata za namacalny początek obyczajowej, kulturalnej, a co za tym idzie – muzycznej rewolucji. Bo oto ze zgrzytliwego, hałaśliwego i na swój sposób uroczego rock’n’rolla wyłaniają się dźwięki, aranżacje i pomysły nowatorskie, nawet awangardowe. Vanilla Fudge aktywnie uczestniczy w tym procesie, będąc ważną częścią składową kamienia węgielnego, na którym powstała ogromna świątynia progresywnego rocka. Wiele zespołów, jak chociażby Deep Purple, inspirowało się muzyczną narracją, jaką posługiwała się i robi to do tej pory z powodzeniem Vanilla Fudge. Zespół ma wyjątkową umiejętność adaptowania cudzych kompozycji z różnych epok oraz stylistyk i przedstawiania ich w tak naturalny i swobodny sposób, że wydaje się, iż zostały skomponowane przez członków zespołu. Taką zdolność posiadają jazzmani, jednak wśród rockowego grona to prawdziwa rzadkość. Panowie z Vanilla Fudge już na debiutanckim albumie ujawnili swój nieziemski talent w tym zakresie. Na program tego albumu złożyły się bowiem same zapożyczone utwory. Poddane zostały one przebudowie, nowej aranżacji oraz interpretacji i oto z popularnych piosenek ery rock’n’rolla stały się prawdziwymi perłami i weszły do kanonu progresywnego rocka właśnie jako utwory Vanilla Fudge. W późniejszym okresie zespół z powodzeniem realizował swoją artystyczną ścieżkę wytyczoną przez samych siebie właśnie w 1967 roku. W czterdziestą rocznicę wydania pierwszego albumu zatytułowanego po prostu „Vanilla Fudge” zespół nagrał album „Out Through The In Door” będący ich osobistym hołdem dla światowej legendy rocka Led Zeppelin. Nie wypada mi tego pisać i zapewne narażę się wielu czytelnikom, ale cóż… Myślę, że tematy Led Zeppelin w interpretacji Vanilla Fudge tylko na tym zyskały.
Na dopiero co wydanym najnowszym krążku „Spirit Of ‘67” Vanilla Fudge interpretuje tematy nagrane właśnie w tym tytułowym 1967 roku. Są to utwory muzyków i zespołów, które tak jak samo jak Vanilla Fudge mają swój ogromny udział w tworzeniu rockowej rewolucji. Muzycy pokłonili się gigantom muzyki soul, biorąc na warsztat kompozycje legendy tego gatunku Motown „I Heard It Through The Grapevine” oraz kultowego Box Tops „The Letter”. Utwory te zyskały nową twarz i zupełnie odmienione brzmienie, nie tracąc przy tym swojego charakteru. Nawet rock’n’rollowi rebelianci z The Who doczekali się uznania w oczach muzyków i ich kompozycja „I Can See For Miles” również znalazła się na płycie zespołu. Utwór The Doors „Break On Through (To The Other Side) dzięki zmysłowej, oryginalnej i porywającej aranżacji nabrał nowego, nieco orientalnego charakteru. Smokey Robinson zapisał się złotymi nutami w historii amerykańskiej muzyki. Jego legendarna kompozycja „The Tracks Of My Tears” w końcu doczekała się interpretacji mistrzów. Na płycie znalazły się również brawurowo zagrane kompozycje takich gigantów rocka jak: The Monkees – „I’m A Believer”, Spencer Davis Group – „Gimme Some Lovin’”, Buffalo Springfield – „For What It’s Worth”, The Rolling Stones – „Ruby Tuesday”. Zostały one zaaranżowane pomysłowo, z wielką fantazją, w sposób jak najbardziej nowatorski oraz finezyjnie wykonane przez zespół. Nawet nie trzeba o tym pisać, gdyż muzyka broni się sama. Listę duchów z 1967 roku kończy temat Procol Harum „A Whiter Shade Of Pale”. „Bielszy odcień bieli” w rękach Vanilla Fudge w połączeniu z bachowskim oddechem to prawdziwa ozdoba tego krążka. Słuchając tej kompozycji nagranej na nowo mam wrażenie, że powstała ona przed chwilą. Album kończy utwór Marka Steina „Let’s Pray For Peace” utrzymany w duchu epoki Flower Power. Trzeba przyznać, że w każdym przypadku, kiedy Vanilla Fudge zabiera się za interpretację cudzych kompozycji, robi to tak rozmyślnie, iż efekt końcowy pozwala niewprawionemu słuchaczowi sądzić, że to oni napisali te melodie. Dzieje się tak od zarania dziejów zespołu. Na tym polega owa tajemnica ogromnego powodzenia grupy. Wszystko, czego dotkną muzycy z Vanilla Fudge, zamienia się w złoto. Interpretacje utworów Beatlesów czy Led Zeppelin w moim przeświadczeniu brzmią znacznie bardziej przekonywująco niż oryginał. To jednak jest moje osobiste odczucie i nie trzeba się z nim zgadzać.
Zapewne zapytasz, drogi czytelniku, na czym polega ów fenomen muzyki Vanilla Fudge. Odpowiedź jest bardziej banalna, niż może się wydawać. Vanilla Fudge nie stawia sobie żadnych granic. Muzycy nie deklarują swojej przynależności do jednego z gatunków. W ich muzyce różne style przenikają się wzajemnie, tworząc unikalne w skali światowej brzmienie zespołu. Muzycy poruszają się bardzo swobodnie w estetyce bluesowej, rockowej, soulowej, jazzowej, a nawet klasycznej, zestawiając ze sobą bardzo odważnie przeróżne konwencje muzyczne. Czerpiąc pełnymi garściami ze światowego dziedzictwa muzyki, komponują po prostu pełne piękna melodie. Dlatego też muzykę w ich wykonaniu wciąż można nazwać progresywną. Vanilla Fudge bazuje na bardzo tradycyjnym rockowym instrumentarium: gitara, bas, perkusja oraz instrumenty klawiszowe z dominacją ciepłego brzmienia oryginalnego, lampowego Hammonda w drewnianej obudowie. Unikatową siłą zespołu są głosy poszczególnych członków zespołu. Oni wszyscy potrafią śpiewać. Ich głosy są mocne, czyste, bez grama fałszu. A kiedy czynią to razem, ich chóralny śpiew przeszywa słuchacza na wskroś. Pikanterii brzmienia Vanilla Fudge dodają różnorakie drobnostki misternie poutykane w ich interpretacjach światowych szlagierów. Takie smaczki aranżacyjne czynią tę muzykę jeszcze bardziej interesującą. Jeśli wsłuchacie się w „Spirit Of ‘67”, to bez trudu odkryjecie ukryte perliste dźwięki fortepianu, zaskakujące pochody gitary basowej, uwodzicielskie solówki gitarowe oraz wszechobecne ciepłe, analogowe brzmienie Hammonda. Nad tym wszystkim góruje autentyczność wykonania, czyste emocje i naga prawda, która mówi o tym, że tylko szczere, nie kalkulowane w żaden sposób podejście do muzyki gwarantuje artystyczny sukces i daje dozgonne uznanie wśród słuchaczy.
Vanilla Fudge Anno Domini 2015 tworzą: Mark Stein – instrumenty klawiszowe, organy Hammonda oraz śpiew, Vince Martell – gitary oraz śpiew, Carmine Appice – perkusja oraz śpiew i na gitarze basowej Pete Bremy, który zastąpił Tima Bogerta, gdyż on wycofał się jakiś czas temu z aktywnego życia muzycznego ze względu na stan zdrowia. Nie zasila już Vanilla Fudge ani formacji Cactus, gdzie wraz z Carmine’em Appice’em stanowili atomowy batalion tworząc jedyną w swoim rodzaju sekcję rytmiczną. Warto dodać, iż historia Vanilla Fudge odnotowała chwilowy brak Marka Steina na albumie „The Beat Goes On”. Zastąpił go wówczas Bill Pascal. Te drobne korekty składy nie wpłynęły jednak w żaden sposób na brzmienie ani na zamysł artystyczny zespołu.
W XXI wieku, kiedy tzw. rock progresywny rozmienia się na drobne, gubiąc gdzieś po drodze ten fantastyczny klimat, jaki wypracowali przez lata jego twórcy, zespół Vanilla Fudge lśni nadal niezmiennym jasnym światłem. Szkoda, że za sprawą mało utalentowanych twórców ta jedna z najbardziej szlachetnych odmian muzyki rockowej po prostu umiera. Dzieje się tak za sprawą braku pomysłów, kryzysu melodii, chaosu, komplikowania i udziwniania muzycznej materii na siłę. Zdaję sobie sprawę i doceniam ten fakt, iż jest pośród młodych twórców całkiem pokaźne i utalentowane grono muzyków wrażliwych, potrafiących umiejętnie przekuć swoje myśli w muzykę. Niestety jest też całkiem sporo zespołów uprawiających tzw. sztukę dla sztuki: byle szybciej zagrać solówki, byle bardziej połamać rytm i oddalić się jak najbardziej od melodii. Dlatego też doceńmy i obdarzmy ogromnym szacunkiem pełną mądrości życiowej starszyznę, której się jeszcze chce, która ma ciągle coś do powiedzenia. Mam tu na myśli takie rzadkie już perły jak ostatnie płyty Colosseum, Deep Purple czy Uriah Heep i opisywaną w tekście ostatnią płytę Vanilla Fudge.
W 2011 roku na V Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty miałem okazję podziwiać sceniczny kunszt zespołu Vanilla Fudge. Byłem na konferencji prasowej, słyszałem kawałek próby. Wrażenia odniosłem takie: żadnego pozerstwa oraz gwiazdorstwa, umiłowanie muzyki, zaangażowanie w występ, talent namacalny podczas koncertu, bezgraniczne oddanie się w ręce wielbicieli, skromność w rozmowach z fanami. Przeżywając występ Vanilla Fudge mogę jedynie napisać tyle, iż oniemiałem z wrażenia. Życzę wielu młodym muzykom, zwłaszcza tym naszym rodzimym, takiej prostej i świetlistej drogi kariery jaką kroczy Vanilla Fudge. Sięgnijcie po ten album choćby przez szacunek dla progresywnej starszyzny plemiennej.

ARB
Marzec, 2015 r.